Przeżyliśmy wczoraj drugie szczepienie. Widok przemierzającego ulice małego miasteczka z kotem w torbie, sporego faceta budził niezrozumiałe zainteresowanie dzieci i staruszek, więc nasza podróż nieco się przedłużyła bo wymagała sporo wyjaśnień, że nie robię krzywdy temu kotu. Wynegocjowaliśmy z panią weterynarz zamknięcie okna – co uznała za słuszne (i za to ma dużego plusa u mnie). Lili ponownie była genialnie spokojną i grzeczną pacjentką, nie wysunęła nawet pazurka. Oględziny wypadły rewelacyjnie i jak tylko cudna futrzasta dama nabierze odporności poszczepiennej wybieramy się nad rzekę, na spacer. Po sterylce nie ma już prawie śladu, a i kikutek ogonka porasta radośnie futerkiem. Zdecydowanie troszkę serc i wątróbki drobiowej (a jakże) należało jej się w bonusie po powrocie. Nie rozumiem tylko dlaczego pani doktor postanowiła nas obrazić na koniec twierdząc, że Lili zaokrągliła się tu i ówdzie. To jawne oszczerstwo, Lili po prostu zaczyna wyglądać bardzo kocicowato. I tyle. Spokojnie trzymamy dietę – szczególnie kocią. Bo z moją to różnie bywa, jak to u samotnego (nie licząc koteła) faceta.

Dziś przyjechał do nas nowy drapak. Kawałki tektury połączone razem okazały się być prawdziwym strzałem w dziesiątkę więc pewnie dni (lub raczej godziny) tego ustrojstwa są policzone, bo Lili drapie go od blisko trzech godzin z zaangażowaniem godnym działacza partii rządzącej w dniu dzisiejszym. Plus jest taki, że na moim stryszku leży tyle kartonów, że mogę tu otworzyć małą manufakturę i produkować dla mojej szefowej Lilki drapaki z tektury falistej w ilościach niemalże hurtowych i kształtach dowolnych. Jutro lecę do marketu budowlanego po deskę, nożyki i litr kleju. Ha! Drap młoda, drap sobie Tata zrobi nowy! :D.