Na pozór jak co dzień otworzyłem oczy. Spojrzałem na rozświetloną nikłym blaskiem tarczę starego budzika. 6:04. Przeciągnąłem się leniwie wyrzucając obolałe ramiona w górę. Jeszcze wcześnie – pomyślałem i nagle… W mojej głowie eksplozja. Krzyk kobiety. Płacz, huk wystrzału. Głuche mlaśnięcie. Cisza.
Rozejrzałem się po pokoju. Rozrzucone w nieładzie dokumenty, pomięta pościel, zakurzony regał. W drzwiach pokoju dostrzegłem leżące na podłodze w bezruchu stopy Ani w tych ciepłych góralskich kapciach, które Młody z taką dumą przywiózł dla niej z Zakopanego. Biurko. Niedokończone pół litra. Rewolwer na podłodze. Na krześle siedzący groteskowo siłą woli, krwawy korpus z odstrzeloną połową twarzy i mózgiem rozsmarowanym odrzutem wystrzału na ścianie za plecami. Ja.
Podszedłem do otwartego okna. Promienie słońca delikatnie gładziły moje policzki. Rozpostarłem skrzydła i poleciałem. W stronę światła.