Wiem, wiem, rzadziej pisuję, co nie znaczy wcale, że przygód u nas mniej, czy wątpliwości wszystkie rozwiane. Żyjemy sobie zmagamy się z kocioludzką codziennością i chyba jest nam niezgorzej razem z Lili.
Lili boi się burzy. Kiedy tylko na zewnątrz zaczyna być słychać pierwsze pomruki mrocznego nieba zaczyna bardzo poszukiwać fizycznego kontaktu z człowiekiem czyli z mua. Kontakt może być obojętnie jaki, od słodkiego mruczenia, poprzez ochocze zniechęcanie do podjętych przeze mnie czynności, np. przez polowanie na moje ręce kiedy usiłuję coś napisać, pokroić itp. – „zostaw to przecież masz koteła”, aż po akupunkturę kocich paznokci na rozmaitych partiach mojego ciała, jeśli nierozsądna burza zastanie nas w nocy. Budzę się wtedy nie bardzo wiedząc czy obudziło mnie miauczenie, chodzenie po mnie z wyciągniętymi pazurkami, czy może jednak grzmot za oknem. Kot w każdym razie kiedy już zdobędzie moją uwagę jakby przestaje się bać i spokojnie kładzie się w zasięgu ręki, która odtąd nieprzerwanie musi gładzić królewskie kocie ciałko i zapewnić odpowiednią dawkę bezpieczeństwa. I spróbuj tu pospać nad ranem…
Zaliczyliśmy dziś prawdopodobnie dwa spacery. Pierwszy i ostatni. Lili ubrana w szelki, w transporterze udała się nad malowniczy brzeg rzeki Drwęcy, aby zażyć tam odrobiny smyczowej swobody. Pogoda piękna, kocica oswojona już z uprzężą, którą czasem zakładaliśmy w domu – bo przy pierwszych próbach przewracała się. W torbie przysmaki, naładowany aparat. Miało być tak pięknie.
Jednak od pierwszych chwil okazało się, że Lili to dziewczyna z charakterem i jej dawna wolnożyjąca dusza mocno buntuje się przeciwko smyczy. Przyszło mi zwiedzać pobliskie krzewy, a przysmaki jakoś zupełnie straciły moc wabiącą. Chwilami kotka uspokajała się po to aby potem próbować na siłę oddalić się w podskokach – dosłownie. Na dobre zdjęcia nie było szansy. W którymś momencie spuściłem Lili dosłownie na sekundę z oka bo wydawało mi się, że kątem oka zauważyłem psa który biegał gdzieś w oddali i nagle poczułem zupełny luz na smyczy. Zamarłem i ruszyłem z miejsca dopiero kiedy moja córka zawołała Lili. Lilka jakby zupełnie nie zwracając na nas uwagi zaczęła wspinać się po stromym nabrzeżu rzeki w stronę stojących tam domów. Nie reagowała na nic. Marta pobiegła za nią i nawołując wspięła się również na samą górę. Byłem pewny, że to ostatni moment kiedy widzę swojego kota… Na szczęście dosłownie w ostatniej chwili udało się złapać uciekinierkę i umieścić w transporterze, gdzie po chwili dla skołatanych serc całej trójki spędziła drogę powrotną do domu… To był prawdziwy koszmar. Nie wiem czy darowałbym sobie ucieczkę Lili. Wiem, że nieprędko zaryzykuję coś podobnego. Ciśnienie skoczyło mi do 200/160 😀
Jednak wszyscy troje żyjemy nadal. Lili w nagrodę za to, że dała się złapać zajadała się pręgą wołową, a my z Martą pysznymi naleśnikami. Ufffff….
smiało z kotełem można spacerować, jeno szelki ważne – osobna obróżka na szyi i osobna na klacie połączone ze sobą paskiem. ko
teł się nie wyśliźnie – też mam za sobą taką gonitwę i niemal zawał, ale skończyło się pomyślnie.